Paweł Smoleński: Co jest najbardziej niebezpieczne w roli ofiary?
Bogna Szymkiewicz: Zatrzymanie biegu życia. Trauma sprawia, że nie jesteśmy obecni w chwili, która trwa, lecz patrzymy na dzisiejszy dzień przez pryzmat tamtego strasznego wydarzenia i widzimy tylko to, co pasuje do tamtego obrazu. To nawet odkłada się w naszych ciałach, ofiara fizycznie odczuwa ból, podupada na zdrowiu.
Na zewnątrz rola ofiary to nieprzytomne, nieświadome używanie siły oraz budowanie moralnej wyższości, która jest dla innych niszcząca. Widzi się wroga tam, gdzie go nie ma. A jeśli brakuje oprawcy, trzeba go stworzyć. Przecież bez oprawcy moje życie straci sens.
Co takiego stało się 10 kwietnia 2010 r.?
– Odpowiem z perspektywy psychoterapeutki. Nastąpiła reaktywacja czegoś, co dla wielu Polaków stanowi bardzo ważny element narodowej tożsamości. Amerykański psychoterapeuta Vamik Volkan nazywa to traumą wybraną. Oczywiście nikt nie wybiera tego, by doświadczyć traumy, ale później to doświadczenie zostaje wybrane jako ważny, a często centralny element tożsamości grupowej.
Można więc po tylu latach od katastrofy mieć dość ludzi organizujących swoje życie wokół miesięcznic i polityków, którzy wykorzystują ten tragiczny wypadek do szukania winnych. Można uznać, że oni reprezentują zaledwie jakąś zamkniętą grupę Polaków. Lecz tak naprawdę trauma wybrana jest bardzo mocno zakorzeniona w polskim myśleniu o samych sobie. Pokazuje, jak Polacy rozumieją słowo „my”, narodową, grupową tożsamość, co mamy zakorzenione w nieświadomych reakcjach przenoszonych przez pokolenia.
Dla sporej grupy Polaków katastrofa w Smoleńsku zlepiła się podświadomie z Katyniem i innymi narodowymi przejściami. Przypominam sobie swoje pierwsze reakcje: szok, niedowierzanie, smutek bliski rozpaczy, ale też to niewyraźne, nieubrane w słowa poczucie, że w tle Katyń i że my, Polacy, jesteśmy tym nieszczęściem naznaczeni… Bardzo łatwo jest takie poczucie uczynić osią organizującą sposób radzenia sobie z dramatem. Traumatyczne przeżycie nie mieści się w granicach sensownego świata. Ten sens trzeba nadać, czy raczej wyłonić – w procesie żałoby, mierzenia się z wieloma trudnymi emocjami i wreszcie odzyskiwania siły i zaufania do ludzi. Pamięć wokół traumy nie jest sensowną opowieścią o tym, co było. To obrazy i uczucia, częściowo wyparte, odcięte albo wciskające się do głowy w nieobrobionej, surowej postaci.
Volkan pisze, że traumą wybraną nie są nigdy klęski żywiołowe, ale zawsze cierpienia zadane przez innych. Paradoksalnie, mitologizując nieszczęście, unikamy głębokiego kontaktowania się z bólem, pozostając w słusznym gniewie. Ale słuszny gniew potrzebuje adresata. Jednocześnie pozwala na to, by trudne uczucia pozostały w zamrożeniu, i zwalnia z odpowiedzialności spojrzenia na swoją rolę w tragedii.
Nie poradziliśmy sobie jako zbiorowość z pamięcią Smoleńska. Koniec żałoby wymaga świadomej decyzji, jej przerobienie jest bardzo trudnym procesem. Trzeba odmrozić uczucia, a to bardzo boli. Trzeba wziąć kawałek odpowiedzialności, poradzić sobie ze wstydem, z bezsilnością. Po prostu zmierzyć się ze sobą.
Skoro tak się nie stało, organizujemy sobie tożsamość wokół traumy. Jesteśmy ofiarą, bo przecież tragedia nie jest przez nas zawiniona. Podstawowym doświadczeniem jest bezradność, siła pojawia się wraz ze wskazaniem winnych tragedii. Mobilizujemy się, robimy jakieś rzeczy nie dlatego, że chcemy i że są racjonalne, ale bo musimy, gdyż mamy naprzeciw siebie tych złych. Nie chcemy nic zrobić ze sobą, ale przede wszystkim z domniemanymi sprawcami bólu. Bardzo łatwo to wykorzystać, żeby umocnić zbiorową tożsamość ofiar, które w dodatku prezentują wyższość moralną.
Może w ten sposób dołączamy do panteonu tragicznych bohaterów? Moja mama nosiła rodzinną pamiątkę – bransoletkę w kształcie kajdan zrobioną po powstaniu styczniowym dla jakiejś prapraprababci, żeby móc pokazać wspólnotę z praprapradziadkami zesłanymi na Sybir. Piękna była ta bransoletka, ale strasznie smutna. Krążyły wokół niej rodzinne opowieści cierpiętnicze, lecz pełne moralnej racji. W końcu Romuald Traugutt powiedział, że nie wie, czy jest sens bić się w powstaniu, ale wie, że jest mus.
– Nie mamy innego wzorca, by budować narodową tożsamość. Tak odnajdujemy się w gronie najlepszych, najszlachetniejszych.
Jeszcze w Związku Sowieckim zaproszono mnie w Moskwie na operę „Iwan Susanin”. W pierwszych scenach Polacy łapią wieśniaka Susanina i chyba torturują. Pamiętam, dzisiaj ze wstydem, swoją emocjonalną reakcję. Mam się przestraszyć, oburzyć, protestować? Dotknęłam w sobie czegoś, o czym w ogóle nie wiedziałam, że we mnie siedzi, tak było różne od mojej wiedzy i doświadczenia. Polacy oprawcami?
Mamy gdzieś głęboko zakorzeniony wzorzec ofiary. Wiemy, jak się zachować w takiej roli, jesteśmy częścią bliskiego nam świata, który znamy i rozumiemy. Wiemy, że jest podział na dobrych i złych, a my jesteśmy po stronie dobrych i skrzywdzonych. Złych trzeba tropić i się na nich mścić, choćby rzucając obelgi.
Prof. Volkan mówi, że narodowe „my” jest jak namiot osłaniający przed nieznanym i niebezpiecznym. Uszyty z narodowych symboli, po których się rozpoznajemy, powstań, klęsk, cierpień. Nie mamy tożsamości ukształtowanej np. wokół Konstytucji 3 maja, czyli czegoś pozytywnego i twórczego. Niby każdy Polak wie o konstytucji, ale ona w nas nie wyzwala żadnych uczuć. Gra za to Katyń i skrwawiona barykada z powstania warszawskiego.
Ludzie między Odrą a Bugiem są szczególnie naznaczeni?
– Bardziej niż Francuzi czy Amerykanie. Nie ma więc co się dziwić, że oni organizują zbiorową tożsamość raczej wokół sukcesów niż klęsk. Ale wynoszenie własnego skrzywdzenia ponad inne to część tego samego schematu.
Przecież nie chodzi tu o prawdziwą historię. Wydarzenia wydarzeniami, lecz kiedy grupa przechodzi przez tragedię, trzeba ją jakoś obrobić. Pamięć ludzka składa się nie z faktów, ale z obrazów, opowieści i narracji. Prawda zamienia się w mit, jest udramatyzowana i uwznioślona. Grecy do dzisiaj rozpamiętują upadek Konstantynopola, a kiedy to było!
Takich upadków Konstantynopola akurat mieliśmy pod dostatkiem. Nie umiemy poza to wyjść, dokończyć nawet rozpoczętej bardzo dawno żałoby. Wychodzenie z traumy wiąże się z realnym przeżyciem trudnych emocji i pożegnaniem się z tym, co już nie wróci. To odpuszczenie: stało się, odpłakaliśmy i przeszłość odchodzi. My nie umiemy się pożegnać, nie damy nikomu odejść, zwłaszcza tragicznym bohaterom lub ludziom za takich uznanym. Czyli nie umiemy odzyskać sprawczej siły, która pcha życie do przodu.
Gdy człowiek wychodzi z jednostkowej traumy, musi odzyskać poczucie bezpieczeństwa, zanim zacznie rozpamiętywać. U nas z poczuciem bezpieczeństwa zawsze było kiepsko. Po traumie II wojny światowej przydałoby się bezpieczne przepracowanie tego strasznego doświadczenia. Jednak gdzie w PRL-u to miało być bezpieczne?
Przez ostatnie 25 lat pojawiła się szansa na bezpieczeństwo. Ale znów to niekoniecznie wystarczająco długi okres, a i nasza świadomość – a może przede wszystkim nieświadomość – narodowa jest tak bardzo podzielona na dobrych i złych, na jasno zdefiniowanych katów i ofiary, że nie mamy miejsca na różnorodność. Bez złych po prostu Polak nie da rady, zabłądzi we własnym świecie.
Katastrofa w Smoleńsku trafiła w punkt. Przy całym szacunku do ofiar i cierpienia ich bliskich wydaje się, że to doświadczenie nie jest przeżywane, ale przez wielu używane, choć często nieświadomie.
Nie chce mi się wierzyć, że używanie traumy spowodowanej katastrofą może być nieświadome.
– Nawet osoby, które decydują o tym, co się dzieje wokół katastrofy, skrzykują się na miesięcznice, straszą sądami tych, których wskazują jako winnych, są zaklęte w polskiej tożsamości ofiary, a więc nie mają dostępu do innego spojrzenia na to doświadczenie.
Nie rozgrzeszam ich. Jeśli ktoś czegoś nie umie, niech się nauczy, a przynajmniej spróbuje. Ale staram się zrozumieć. To niekoniecznie jest cyniczna instrumentalizacja, nakręcanie emocji.
Każda tożsamość zbiorowa jest jakoś magiczna. Psychoterapeuta często słyszy od klienta: „Nic nie mogę z tym zrobić”. Najprostsza rada (nie znaczy, że skutkuje) brzmi: „Wyobraź sobie, że jesteś kimś innym”. I nagle pojawiają się możliwości. Jeśli ktoś jest zatrzaśnięty w swoich granicach, nic ponad to nie zrobi.
Nie ma nadziei na wyjście z narodowych traum?
– To psychoterapeutyczna praca z historią: jesteś w roli ofiary, zatrzymaj się, dotknij prawdziwych uczuć związanych z tragicznym doświadczeniem, również takich jak wstyd czy „wina ocalonych”, a potem wyjdź poza nie i popatrz na siebie z innego miejsca. Potrzeba do tego otwartości, ale też bezpieczeństwa i przekonania, że taki zabieg ma sens.
Jak położyć kilka milionów Polaków na kozetce?
– Problem polega na tym, jak rozmawiać z ludźmi, którzy są w miejscu, gdzie np. trauma smoleńska organizuje ich tożsamość. Tłumaczyć racjonalnie: nie działa. Powoływać się na raporty, dokumenty, na ekspertów: nie działa. Wyśmiewać: nie działa.
Słowem – nie wiemy, jak uznać i uszanować to, co trzeba uznać, i jednocześnie wybić z kolein to, co w nich zatrzymuje. Trzeba znaleźć język spotkania. Niestety, namiot nazwany „my, naród”, który rozpostarliśmy nad sobą, raczej będziemy sobie wyrywać, niż zgodzimy się, by był uszyty z różnych materiałów. Kiedyś takim namiotem miał okazję się stać Okrągły Stół, czyli symbol różnorodności. Ale zaczęła się awantura. Obrona kilku narodowych symboli, stwierdzenie, że nie chcemy niczego innego, to świętość. To niekoniecznie są złe symbole. Jak je uszanować, ale jednocześnie powiedzieć, że są też inne, wcale nie gorsze?
Nie ma pani wrażenia, że jest manipulowana narodową traumą wybraną? Wszyscy muszą płakać, a może już te kilka lat temu wielu z nas wypłakało się dość?
– Rola ofiary jest zawsze podwójna. Jest ten kawałek, który cierpi naprawdę, i ten złożony z moralnej wyższości i jakiejś ogromnej, agresywnej siły, jak w tej babci pokazywanej w telewizji, która wali dziennikarza z „obcej stacji” torebką. Przemoc w każdej postaci to bardzo często nieodzowny element nieprzerobionej traumy – ofiara zamienia się w kata.
To oczywiste, że czuję się manipulowana. Po tamtej stronie nie ma prawdziwej, spójnej narracji. Przekaz brzmi: coś tragicznego nam się stało, ale mamy siłę, władzę i wyższość moralną, więc teraz wszystkim pokażemy. W powietrzu wisi, że skoro mamy twardszy kij, to tym kijem wskażemy, gdzie leży prawda.
Trzeba wówczas uznać cierpienie, ale stanowczo mówić stop manipulacji i nieświadomej, nieprzytomnej sile. To się dzieje na naszych historyczno-terapeutycznych seminariach, gdzie spotykają się osoby mocno zamrożone w swoich rolach i wspólnie próbujemy zamienić te spotkania w relację człowiek – człowiek. Nie ma znaczenia, czy naprzeciwko siebie stają Izraelczycy i Palestyńczycy, Polacy i Niemcy. Jeśli uda się doprowadzić do wspólnego przeżycia jakiejś tragedii, zobaczenia nawzajem swoich ról, wiele się zmienia.
Nie wiem, czy to można zrobić z narodem, któremu w jakimś sensie należy się polityczno-historyczno-terapeutyczna kozetka. Mam wrażenie, że Polacy, choć nie tylko, potrzebują do samookreślenia zdarzeń działających nie tylko na poziomie rozpoznawalnym umysłem, ale głębiej, na emocjach.
Czyli Smoleńsk – przy całej swojej potworności – był jakimś okrutnym, ale jednak darem, bo potwierdził naszą tożsamość?
– Zygmunt Freud wprowadził do psychologii kategorię przymusu powtarzania. Świat, los albo my sami chcemy sobie wreszcie z czymś poradzić, więc jakieś zdarzenie się powtarza, żeby w końcu znaleźć z niego lepsze wyjście. Tak tragedia zamienia się w szansę. Tyle że nie ma żadnej gwarancji, że skorzystamy z tej szansy, wyjdziemy poza nasze role, rozmrozimy się. Równie dobrze możemy się jeszcze bardziej zamrozić.
Gdyby sześć lat temu samolot doleciał do Smoleńska, nie sądzę, żeby wielu Polaków stworzyło sobie jakiś równie dramatyczny mit. Lecz czegoś z pewnością by się uchwycili. Może wystarczyłby jakiś bardziej rozmyty proces, np. integracja z Unią Europejską, czyli że Unia chce nas zjeść.
Jak tragedię zamienić w szansę?
– Czy jest coś w katastrofie smoleńskiej, co może pan uznać za moment początkowy jakiejś innej historii niż ta traumatyczna, którą część Polaków opowiada od sześciu lat?
To najgłębsze, bo okupione życiem, ostrzeżenie przed bardzo polskim kozaczeniem, nieodpowiedzialnością, bylejakością. Złożenie kwiatów parę godzin później albo nawet następnego dnia nie uwłaczałoby pamięci pomordowanych w Katyniu.
– Chce pan wywrócić do góry nogami nasze emocjonalne postrzeganie historii, dodać do serca rozsądek i odpowiedzialność. Chyba nie jesteśmy na to gotowi. Polski nakaz stanowi, że jeśli coś tragicznego stało się w naszej historii, musimy to czcić bez względu na przeciwstawne okoliczności. Mówiąc symbolicznie: życie jest niczym w porównaniu ze złożeniem kwiatów. Gest waży więcej niż wszystko inne.
Chodzi o to, że do naszej romantyczności, czy jakkolwiek inaczej to nazwiemy i co warto sobie zostawić, nie umiemy dodać rozsądku. Gdyby tego nauczył nas Smoleńsk, byłoby z pożytkiem dla wszystkich.
Może imperatyw składania kwiatów bez względu na wszystko to podświadoma próba wstąpienia do panteonu tych najlepszych?
– Jeśli tak jest, potrzebujemy także innej narodowej legendy. Zaczyna się od zadawania pytań o inną tożsamość i innych bohaterów. Musimy inaczej uczyć historii, języka polskiego.
Musimy starać się rozpoznawać i wychodzić poza nasze potwornie schematyczne role. Miliony ludzi nie rozumieją, dlaczego coś robią i do czegoś aspirują, ale robią. Nauka jeszcze nie do końca rozumie, w jaki sposób przekazujemy sobie narodową traumę.
Urodziłam się w końcu lat 50. W moim domu nie wspominało się wojny, mimo że ojciec był powstańcem warszawskim. Jeśli cokolwiek mówił, to w formie opowieści o młodzieńczej przygodzie. Ale razem z siostrą zaciągałyśmy dokładnie zasłonę w pokoju, żeby Niemcy nie przyszli. Naprawdę się bałyśmy!
Albo – wzruszam się, gdy jestem w Muzeum Powstania Warszawskiego. O politycznych aspektach powstania myślę krytycznie, ale moje emocje i ciało reagują inaczej. Powinniśmy więc uznać, że nieświadome reakcje są ważne. Powinniśmy je oglądać, a nie tylko oceniać. Potrzebujemy nazywać to, co w nas samych niewygodne. W sferze publicznej oznacza to rozmowę, w której zostawiamy miejsce na emocje.
A kiedy nie ma takiej woli?
– Ci, którzy wiedzą lepiej i dlatego nie chcą rozmawiać, dysponują siłą. Żeby się z nimi spotkać, trzeba naciskać z taką samą siłą, ale też wiedzieć, kiedy odpuścić. Trudnemu klientowi stawia się ostre granice, lecz kiedy pojawia się jakakolwiek luka, trzeba w nią wchodzić, szukać nawet pojedynczej niteczki, która wiąże.
Polacy nie są tu żadnym wyjątkiem. Rodzajowi ludzkiemu średnio wychodzi rozmowa. Psycholog i psychoterapeuta Arnold Mindell twierdzi, że jeśli idzie o poznanie naszej świadomości, to dopiero raczkujemy, zdecydowanie częściej nie wiemy, próbujemy uczyć się żyć przytomnie, ale to ciągle tylko próby.
Czasem się udaje. Np. Niemcy po II wojnie światowej bardzo pracowali – w edukacji, w kulturze, w wychowaniu – nad swoją świadomością i braniem odpowiedzialności za historię. Niekiedy szło to za daleko; jeszcze kilka miesięcy temu Niemcom nie wypadało się zastanawiać, czy poradzą sobie z setkami tysięcy uchodźców. Lecz przerobili znaczny kawałek swojego doświadczenia. W Polsce to bardzo trudne, czego dowodem była dyskusja o Jedwabnem albo o relacjach polsko-ukraińskich.
Może potrzeba nam perspektywy starszyzny. Starszyzna patrzy na dzieci i wie, że są, jakie są, robią, co umieją. Ale wierzy, że dzieci w końcu wyjdą z dzieciństwa, stara się im stworzyć przestrzeń i równocześnie postawić granice. Jak np. papież Franciszek, który nie tylko naucza i strofuje, ale również jakoś obejmie, przyjmie bez protekcjonalizmu. Nie walczy. To czasami rozmraża i pomaga. Nie natychmiast, nie zawsze, lecz jednak.
Bogna Szymkiewicz – dr psychologii, psychoterapeutka. Pracuje w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. Autorka książek „Zranione stany świadomości”, „Dlaczego tak trudno jest odejść? Narracje kobiet doświadczających przemocy”. Z dr. Garym Reissem z USA prowadzi seminaria historyczno-terapeutyczne w cyklu „Healing History” („Gojenie historii”). Więcej informacji na www.bogna.eu.