Przyszłość daje wiele siły, aby iść do przodu, podnosić się z niepowodzeń, pokonywać kolejne trudności, stres. Nawet jeśli to jest wizja nieświadoma, instynktowna. W końcu żołądź nie wie, że będzie dębem – mówi psycholożka Bogna Szymkiewicz.
W poszukiwaniu zasobów, które pomogą nam stawić czoła stresowi, przenosimy się w przyszłość. Czy w ogóle można o niej myśleć w takich kategoriach? W jaki sposób może nas wzmacniać coś, czego jeszcze nie ma?
Czasem wzmacnia nas sam ten fakt. Było, co było, ale przed nami kolejna pusta karta. Przeszłość bywa trudna, teraźniejszość też. Ale przecież przyszłość może być lepsza. Takie przekonanie to wielki zasób. Idę przed siebie z wiarą, że będzie dobrze. Ale co to w ogóle jest przyszłość? Jesteśmy przyzwyczajeni do myślenia o przeszłości. Czujemy się przez nią zdeterminowani, ona nas określa, jest konkretna.
Ja myślałam przede wszystkim o marzeniach i celach, czyli w jakimś sensie o konkretach.
A mnie zaprowadziło w inną stronę. Niektóre szkoły psychologiczne twierdzą, że jeżeli nas w ogóle coś określa, to przyszłość właśnie. W znaczeniu tego, co nas woła. Niedawno zmarły jungista James Hillman twierdził, że od początku, już w zalążku, tkwi nasza całość, pełnia. Innymi słowy na zdjęciach młodego Einsteina widać starego Einsteina.
Rodzimy się z potencjałem tego, co chce się przez nas zrealizować. I to nas napędza. Cała psychologia humanistyczna idzie w tę stronę.
W każdym żołędziu jest zaklęty dąb. Potrzeba tylko dobrych warunków, by się pojawił. Każdy z nas jest takim żołędziem – na różnych etapach stawania się dębem. W drodze do pełni.
Przyszłość, czyli ta zrealizowana pełnia, nas ciągnie, daje siłę, by iść do przodu, podnosić się z niepowodzeń, pokonywać kolejne trudności, nie dawać się stresowi. Nawet, jeśli to jest wizja nieświadoma, instynktowna. W końcu żołądź nie wie, że będzie dębem. W tym sensie przyszłość jest naszym podstawowym zasobem. Chociaż niektóre przystanki na naszej drodze do pełni mogą nam się podobać, a inne nie i tak wszystko razem tworzy jeden utwór. Ta świadomość jest ważna.
Można sobie jakoś ten poziom świadomości zamontować?
Moje ulubione ćwiczenie polega na tym, żeby wyobrazić sobie siebie jako starą osobę, powiedzmy 100-letnią. Spełnioną i zadowoloną z życia. Akceptującą fakt, że nie wszystko było idealne, takie, jak sobie zaplanowała. Co ta staruszka powiedziałaby nam dziś, patrząc na nas z własnej perspektywy? Na to, jak się miotamy: zmienić pracę czy nie, wyjechać czy zostać, rozwieść się czy nie, co zrobić w tej czy innej sytuacji. Tak zwane codzienne dylematy, które dziś wydają się nam końcem świata, z dystansu wyglądają inaczej.
Szczególnie gdy dzieje się coś bardzo silnie angażującego emocjonalnie.
To niby prosta zabawa, ale pozwala na chwilę wyjść z siebie i ochłonąć. Takie powroty do przyszłości to bardzo budujące doświadczenie. Czasem zdarza się nawet, że pojawi się rozwiązanie, wyjście z sytuacji, którego nie widać z normalnej perspektywy.
Zdarza mi się podróżować w przyszłość, żeby sobie dodać odwagi. Na przykład przed stresującym spotkaniem myślę: „Jutro o tej porze będzie po wszystkim”. Bez względu na wynik. Ta perspektywa mnie uspokaja.
W coachingu wykorzystuje się ćwiczenia typu: wyobraź sobie siebie za pięć lat, za dziesięć. Możemy zobaczyć alternatywy: zmieniam pracę albo nie. I jak w obu wypadkach wygląda moje życie, jak się czuję, co robię. Ja w różnych odsłonach. To pożyteczne narzędzie przy podejmowaniu decyzji. Lubimy rozpamiętywać przeszłość, co nam przeważnie nie służy. Myślenie o przyszłości może być bardziej pożyteczne i konstruktywne. Warto sobie wyrobić taki nawyk.
Oj, uważałabym z tymi nawykami. Od lat próbuję pozbyć się myślenia o przyszłości, bo wychodzi mi z tego głównie zamartwianie się.
Tworzenie czarnych scenariuszy bywa uzależniające. I rzeczywiście nam nie służy. Wręcz przeciwnie, odbiera energię, odwagę, dobry humor. Tworzymy okropne wydarzenia, które nigdy nie nastąpią w rzeczywistości, ale które przeżywamy tak samo, jakby się zdarzyły naprawdę.
Przyszłość w roli tortury. Bo przecież nasz mózg nie odróżnia prawdy od wizji. W dodatku sami sobie to robimy…
Trzeba z tym walczyć. To ważne szczególnie dziś, w czasach kryzysu, niestabilności społecznej. Łatwo jest wpaść w nałóg, zajmować umysł tworzeniem ciemnych wizji. Zarówno prywatnych, jak i globalnych. Bo one karmią się lękiem, który sączy się z mediów. Tu katastrofa, tam tragedia, tu krach, tam wojna. Trzeba się świadomie przed tym chronić.
Jest guzik STOP?
W klasycznej psychologii nazywa się to ruminacjami, czyli kręceniem się myślami w kółko. Pomaga z tym zerwać trening uważności. Uczymy się wracać do rzeczywistości i uświadamiać sobie: „OK, to tylko myśl. Teraz nie jest ta przyszłość, kiedy nie mam z czego opłacić kredytu i wyrzucili mnie na bruk. To tylko mój pomysł, jak się sytuacja może rozwinąć. Równie dobrze może być inaczej”.
Jak to się robi?
Wracając do ciała. Ono nie wędruje ani w przeszłość, ani w przyszłość. Tylko umysł podróżuje.
Dlatego przywoływanie się do rzeczywistości polega na wracaniu do ciała. Kiedy wystarczająco długo koncentrujemy się na doznaniach zmysłowych, na tym, że siedzimy w fotelu, oddech przepływa, czujemy ciepło, możemy się stopniowo nauczyć dystansować do naszych myśli. Nauczyć się je obserwować, jak oddech. To też zjawisko, twór naszego umysłu. Wtedy taką myśl możemy puścić, niech odpłynie jak liść na wodzie. W ten sposób stopniowo emocjonalnie uwalniamy się z sideł zastawianych na nas przez własny umysł. Jeśli chodzi o guziki, to jest najprostszy, jaki znam. Choć wymaga nieco pracy, by go sobie zamontować.
A co z celami i marzeniami? To świetny zasób.
Najlepszy. Piękne wizje, czyli marzenia, dodają skrzydeł, chce nam się żyć. Ale zrobiło się na tym polu pewne zamieszanie, które bierze się z uproszczenia i zbanalizowania pomysłu, że kiedy się czegoś naprawdę pragnie, to się to dostanie. I to bardzo szybko. Wystarczy sobie to afirmować.
A nie jest tak?
Nie w tym rzecz. Chodzi raczej o to, że z takim uproszczonym myśleniem pozytywnym jest tak jak z górą lodową. Zaczynam afirmować: chcę mieć czerwone porsche, tymczasem pod spodem we mnie drzemie cała masa niespełnień, lęków, dziur, nieprzepracowanych, nieuświadomionych, niedotkniętych. Ale ja postanawiam tam nie zaglądać, tylko zmienić to, co wystaje nad tę wodę. Zawsze myślałam, że mnie na nic nie stać, a teraz ma mi tu stanąć czerwone porsche, bo tak chcę. To tak nie działa. Uproszczone afirmacje mogą nas tylko bardziej sfrustrować. Czym innym jest realna praca nad zmianą sposobu myślenia.
Myślałam o tym, kiedy czytałam „Sekret”. Wiele osób się tym ekscytuje, więc na własny użytek sobie to zinterpretowałam. Może tak się dziać, że jakaś rzecz, którą sobie w ten sposób „wyczaruję”, się pojawi. Doświadczam tego. Decydujące jest to, kto we mnie tego chce i po co. Czy to marzenie związane z moimi brakami, pustką, którą chcę w ten sposób zasłonić? Bo jeśli tak, to się nie spełni. Albo nie przyniesie mi satysfakcji. W najlepszym razie uświadomię sobie, że wcale mi to do szczęścia nie było potrzebne. Marzenie musi wypływać z mojej pełni, a nie z braku. Nawiązując do początku naszej rozmowy – powinno w jakimś sensie być spójne z moim wołaniem duszy, powołaniem.
Coś w tym jest. Na pewno musi wypływać z głębokich warstw w nas. Nie może pochodzić z zewnątrz, np. otaczam się znajomymi, którzy mają domy, więc ja też chcę dom. A co jeśli w głębi duszy jestem człowiekiem, który woli nic nie posiadać, tylko się włóczyć z plecakiem? Wiele osób żyje w ten sposób: istnieje uniwersalny pomysł na dobre życie, więc za nim podążam i nie zadaję sobie trudu, by w siebie zajrzeć i naprawdę odkryć, kim jestem i jakie są moje marzenia.
Jung twierdził, że dopiero koło czterdziestki zaczynamy do tych prawdziwych marzeń docierać, bo wcześniej żyjemy dla innych.
Kłopot polega na tym, że niektórzy ludzie wcale nie budzą się z tego cudzego snu o szczęściu. Coraz trudniej nam marzyć po swojemu, bo marzenia są nadużywane. Cała kultura konsumpcyjna jest oparta na ich kreowaniu. Ile jest reklam, które mówią to wprost? Bądź sobą, wybierz to czy tamto, jesteś tego warta. To pranie mózgu. Nawet gdy o tym wiemy – mnie przecież też się podobają takie kolorowe obrazki. Tylko gdzie w tym wszystkim jestem ja? Czy w ogóle słyszę głos swojego serca? Ten cichutki, który mówi, żeby zostawić to stado owiec i ruszyć do Egiptu w poszukiwaniu „własnej legendy”?
Albo wręcz przeciwnie: nie jedź za tym stadem owiec do Egiptu, tylko idź na studia MBA…
Szukajmy tego, co naprawdę nas karmi. Wówczas to jest zasób. U Castanedy nazywa się to podążaniem ścieżką serca. Poznaje się ją po tym, że nas wzmacnia, dzięki temu rośniemy.
Co nie znaczy, że jest zawsze przyjemnie. Może dlatego karierę robi to uproszczone afirmowanie. Chcielibyśmy powiedzieć zaklęcie, i już. Żeby się spełniło bez wysiłku. Siedzę sobie w domu, afirmuję i pieniądze spadają z nieba.
Afirmacja jest ważna, ale oprócz tego trzeba jeszcze zrobić pierwszy krok.
Kiedy zrobi się ten pierwszy krok, kolejne pojawiają się niemal same. To właśnie odróżnia marzenie od sztywnego pomysłu. Zwykle w trakcie realizacji końcowa wizja się zmienia. Na bieżąco się weryfikuje, urealnia. Wtedy naprawdę tańczymy z wszechświatem, podążamy, nie narzucamy swojej wizji. Mamy pomysł, ale zostawiamy przestrzeń na magię, on jest trochę jak sen, symbol. Marzenia w ogóle możemy traktować jak symbole. Które stają się ciałem w drodze.
A jak się do tego ma zarządzanie, cele? Modne dziś słowa?
Przydają się, gdy trudno zacząć. W coachingu cel to marzenie z datą realizacji. Pomaga się urealnić. Za dwa lata chcemy mieć to i to, więc co musi się wydarzyć teraz, by to było możliwe? Są więc momenty w życiu, kiedy potrzebujemy sobą zarządzać, stawiać sobie cele i je realizować. Ale są i takie, kiedy warto pobyć w sferze symboli, posłuchać siebie, odkrywać coś pozornie bez konkretnego celu. Życie przebiega w różnym tempie. Nie zawsze musimy przeć do przodu. Czasem trzeba sobie pozwolić na nieco chaosu, by nowa jakość mogła się wyłonić. Wiele ludzi ma z tym kłopot, bo chcą wszystko kontrolować. To nie jest komfortowe – nie wiedzieć dokąd zmierza nasze życie. Ale to jest moment mocy, mamy szansę zobaczyć, że wszystko jest możliwe. Trzeba się tylko odważyć spojrzeć w tę przepaść. A potem w nią skoczyć. Tym właśnie jest pierwszy krok w nieznane. Bo tak naprawdę nie wiemy, co się wydarzy, musimy zaufać, że proces nas poprowadzi.
Bardziej frustrujące od skoku jest wieczne zwlekanie.
Wtedy mogę się koncentrować na tym, jaka jestem beznadziejna. Ciekawe, że łatwiej nam się biczować i pognębiać niż np. koło czterdziestki zacząć realizować swoje pasje. A znam ludzi, którzy tak właśnie robią. Marzenie staje się zasobem, kiedy je realizujemy. Nawet gdy te kroki są małe, a droga kręta i czasem z niej zbaczamy. Na to też trzeba sobie pozwolić: to szukanie, błądzenie, odkrywanie jest samo w sobie sensem. Dużo ludzi utyka po drodze. Przestają marzyć, bo nie mają zasobów, oparcia w rodzinie, pieniędzy, wykształcenia, starość idzie… Setki powodów. Nawet jeśli to wszystko prawda, co z tego? Marzę o tym, by zacząć malować, a pracuję na poczcie? Nie muszę od razu rzucać pracy. Idę na pierwszy kurs, na który mnie stać, i próbuję. Kto powiedział, że mam się utrzymywać z malarstwa? Nawet najwięksi nie zawsze to potrafili. Ale jeśli chcę malować, mogę to robić. Zacząć i zobaczyć, co z tego wyniknie. Czy to się okaże tylko mrzonką i mi przejdzie, czy zaprowadzi gdzieś dalej. Nigdy nie wiadomo. I to jest piękne. Ale zawsze dodaje energii, ożywia nas w sposób, jakiego nie umiemy nawet przewidzieć. Przyszłość to piękny zasób. Możemy ją sobie dowolnie meblować.